czwartek, 30 czerwca 2016

Co ma koza do kosmity

   Autor: Jon Ronson
   Tytuł: Człowiek, który gapił się na kozy
   Wydawnictwo: W.A.B.

   Zapewne wiele, jak nie większość, osób odparłoby, że nic, nawet ilość liter się nie zgadza. W dodatku kozy istnieją, z kosmitami to różnie bywa i przeciętna osoba niezbyt ma możliwość ich ujrzenia przez całe swoje życie. Choć zawsze mogą świetnie się ukrywać, by stale obserwować ziemię, szykując inwazję, współpracę z reptilianami bądź cokolwiek innego. Niemniej nie o tym być miało.
   Wracając - niby dwie skrajnie różne sprawy, lecz obie znalazły się w przedstawianej książce. Książce rozprawiającej nie o pasterzach czy kimkolwiek innym prowadzącym działalność gospodarczą. Książce o wojsku...
   Właściwie niewiele można powiedzieć, żeby czegoś nie zdradzić. Mamy wszakże do czynienia z reportażem, co dodatkowo utrudnia sprawę, bo powszechnie wiadomo, że jakiejś konkretnej, ustalonej fabuły to one raczej nie mają, jedynie coś podobnego do tasiemcowych serii - róbmy wszystko, byle zakończenie się zgadzało. Może właśnie taka chaotyczność wpłynęła na pozytywny odbiór książki. Albo zwyczajnie autor potrafi pisać, nie wykluczajmy tego.
   Całość zaczyna się od próby przejścia przez ścianę, nieudanej zresztą. Potem historia powoli się rozwija, ukazuje nam coraz więcej postaci [było ich ze dwadzieścia lub więcej, znacznej części z imion nie wymienię, więc pomińmy je milczeniem] oraz właściwie niespodziewanych zdarzeń. Niby wszyscy kojarzą Strefę 51, jednak próby zatrzymania serc kóz myślą i upartym wpatrywaniem się w nie to coś, czym raczej lepiej się nie chwalić. Tutaj otrzymujemy jeszcze więcej, nawet rzekomych kosmitów, przez których doszło kiedyś do zbiorowego samobójstwa. A także perełkę, coś, co zapoczątkowało całą historię [podejrzewam, że między innymi dzięki niemu autor wpadł na pomysł zbadania sprawy] - Podręcznik działań operacyjnych Pierwszego Batalionu Matki Ziemi Jima Channona.
   Podczas czytania przewinie się wiele postaci, toteż prawdopodobnie większość zapamięta tylko kilka z nich. Osobiście trudno mi cokolwiek napisać właśnie przez to, używać więc będę jedynie ogólników. Niemniej spora część z wymienionych posiadała jakąś charakterystyczną cechę czy zwyczajnie robiła coś nietypowego. Bardziej od samej tematyki książki.
   Dostajemy wyjątkowo ciche kozy o połamanych nogach, czasami także pozbawione niektórych kończyn, człowieka, któremu udało się myślą zabić chomika, ludzi wpływających na innych poprzez różnego rodzaju muzykę, niekiedy połączoną z głośnikami, sporych rozmiarów kontenerem oraz wyjątkowo rażącym, migającym światłem. Są generałowie, komandosi, uczeni, nawet celebryci [tutaj sztuk: jedna] znani z niestworzonych historii [to nic, że jak na razie wszystkie rozmijały się z prawdą w stopniu dość rażącym] oraz odkryciu pochodzenia Nessiego. W rzeczywistości to dinozaur mieszkający tam od dawien dawna. Obecność swą ujawnią także Rycerze Jedi [nie mylić ze Star Warsami] na różnym stopniu wtajemniczenia. Znaczna większość niestety nie zdołała opanować nawet pierwszego stopnia, a co dopiero trzeciego, dającego niebagatelne możliwości.
   Cóż, można by wymieniać jeszcze długo, lecz jaki miałoby to sens. Dodajmy, że ów reportaż w gruncie rzeczy jest komedią. Nawet rzeczy... gorszące opisane zostały w sposób może nie tyle humorystyczny, co pozwalający widzowi nieco mniej się wczuć w bohaterów. Przynajmniej tak to odbieram, inni mogą mieć zdanie odwrotne. Z pewnością jednak coś do niej ludzi przyciąga, inaczej po cóż ktokolwiek trudziłby się z nakręceniem filmu? A na podstawie tej książki najłatwiejsze zadanie to to nie jest.
   Nazbierało się wiele przeczeń oraz najczęściej wykorzystywanych wyrazów, treści przekazano niewiele, ale tak bywa, gdy mowa o czymś interesującym. Może książka nie powala formą, ale z całą pewnością warta jest uwagi. Każdego, choćby jako ciekawostka. Reasumując - polecam.
8/10

poniedziałek, 2 maja 2016

Zbędne absurdy

   Autor: Rafał Kosik
   Tytuł: FNiN oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie
   Wydawnictwo: Powergraph

   Co byś zrobił, gdybyś został praktycznie sam w obcym mieście, w obcym państwie, bez środków do życia, a wszyscy chcieli cię zamordować? Próbowałbyś coś zdziałać? A może zapłakałbyś w kącie żałośnie?
   Przed [prawie] takimi to pytaniami stanęli główni bohaterzy najnowszego, czternastego już, tomu FNiNu. Przyznam - wstęp jest nieco przedramatyzowany, ale zasada ta sama. Czyli po prostu kontynuujemy przygodę w Anglii, tym razem z Laurą. Tę oto książeczkę można ponoć czytać oddzielnie od całej serii, acz ciągłe aluzje do poprzednich tomów podają to, zapisane nawet na okładce, stwierdzenie w wątpliwość. Tak czy owak - nie o tym być miało.
   Seria, jak wiadomo, przygodowa, science-fiction, komedia nawet - słaba, bo słaba, ale jednak - bez romansu. Co ciekawe, osobiście uważam, że jest go wiele, choć sam autor stwierdził gdzieś, jakoby nie umiał ich pisać. Ogółem taka literatura młodzieżowa rządząca się swoimi prawami, gdzie gatunki jasno określić raczej trudno, toteż się nie czepiamy, skądże znowu. Przecie całkiem przypadkowa głupota Neta dotycząca pewnych spraw czy niedoszłe ciągłe randki to nic, żaden spowalniacz fabuły. Jednakże ciągle odchodzimy od tematu, a wypadałoby porządnie zacząć. Tak więc - od początku:
   Superpaczce brakuje pieniędzy, gdyż znaleźli się w drogim wyspiarskim kraju o miesiąc za wcześnie, do tego przylatuje Laura - dziewczyna Felixa -, a oni nadal udają, że wszystko jest świetnie i nie ma sensu martwić rodziców, przecież sobie poradzą, jak zawsze. Postanowili więc poszukać pracy, coby nie spać pod mostem bądź zwyczajnie mieć możliwość zjedzenia czegoś ponad kanapką z chlebem. Na początku szło nie najlepiej, lecz oto nagłe Net dostaje wiadomość od dyrektora, w której podany został jakiś hotel akurat poszukujący pracowników. Jakkolwiek to podejrzane - postanowili tam pracować, czego potem raczej żałowali...
   Mimo iż dojście do tego momentu nieco trwało, właściwie mało znaczy, gdyż wtedy to rozpoczyna się fabuła właściwa mająca w sobie wiele, dosłownie. Bohaterów ogarnia dziwne otępienie przez co chociażby Felix nie potrafi nawet otworzyć stuletnich drzwi. W wielkim stylu powraca Mamrot z propozycją nie do odrzucenia, Wunrung, komplanty, a nawet pewne złośliwe AI, którego nazwy stały czytelnik powinien się domyśleć raczej wcześnie. [Anagramy, anagramy wszędzie.] Dojdzie też kilka nowych postaci oraz owe absurdy, niemniej aluzji ogrom. Ach! i polityka, bardzo... nieumiejętna oraz pełna nietypowych manipulacji. Teoretycznie dużo wszystkiego, ciekawie bardzo, w praktyce niby też, ale całość jakoś kuleje, część zdarzeń zdecydowanie nie powinna mieć miejsca, choć to akurat wyłącznie moje zdanie.
   Postaci raczej nie trzeba przedstawiać, przejdźmy więc do strony technicznej. Wypadałoby może zacząć od pierwszej rzucającej się w oczy rzeczy - otóż Laura zyskała włosy neonoworóżowe, choć zawsze używała farby czerwonej. Błąd ten wystąpił już pod koniec tomu poprzedniego, by zostać w tym na dłużej. Konkretnie do momentu, uzasadnionej, zmiany koloru przez dziewczynę. Niby nic, lecz jakoś tak irytuje czy zwyczajnie odmila czytanie.
   Miej więcej od czasu nadprogramowych historii, w sensie tomu dwunastego - tym tuż po, drogi autor zamęcza nas przypisami dotyczącymi rzeczy nawet najoczywistszych. Tłumaczenie znaczenia CV bądź drona to już przesada, a zdarzały się rzeczy głupsze tylko ich nie pamiętam. Dodatkowo kłótnie z redaktor - mało, bo mało, ale zawsze - o istnienie jakiegoś wyrazu także nieco zniechęca.
   Warto nadmienić, iż w całej serii chronologia działa wadliwie, jeśli w ogóle. Przypomnijmy - aktualnie spędzali wakacje po drugiej klasie gimnazjum, a wypowiedź Neta sugeruje, że jest to gdzieś koło 2015/16 roku. Zaczynając szkołę całość miała miejsce jakoś w latach 2004-6, a klas nie powtarzali. Taka tam wieczna młodość. Dodatkowo występuje coraz większa ilość anglicyzmów czy takie srajfony [1992 lecz u nas popularne stały się koło 2010] lub nawet twarzoksiążki [2004, dopiero w 2009 przestał przynosić straty, a niedługo potem ludzie masowo opisywali tam całe swoje życie]. Niby science-fiction, niby wszystko dobrze, bo przecież były już wtedy, lecz taki przeskok z tomu na tom wygląda najwyżej miernie. No i drony, nie zapominajmy o wszędobylskich dronach, które posiadają nawet Niusy czy Niuanse. Coś jakby troszkę źle. Tak troszeńkę, troszeniunieńkę.
   Wszystko sprawia wrażenie czepiania się, bo kogo obchodzą takie rzeczy, przecie ludzie ich nie zauważają. A jednak, skoro znam osobę podzielającą moje zdanie. Ogółem drogi pan autor sprawia wrażenie, jakby uznawał czytelników na coraz głupszych, choć wypowiedzi slangiem młodzieżowym dobrze mu idą. Czasem nie rozumiem części dialogów. Ogólnie seria zmienia się w takiego typowego shounena, że się tak wyrażę czyli zwyczajnie takie od zera do bohatera, lecz protagoniści od samego początku posiadają ponadprzęciętne umiejętności. Prócz Laury, ale nie jest w superpaczce, nie liczy się. Z początku szkoła, potem sny [Pałac Snów], miasto [Orbitalny Spisek] czy Instytut [Bunt Maszyn], by przejść do całego świata, a co tam, będzie fajnie. Takie tam wesołe podejście do życia, gdy coś można zniszczyć jest ciekawiej.
   Zwyczajne ciągnięcie serii na siłę, choć jakaś szansa na nagłe oświecenia pana autora zawsze istnieje, oby nadeszła. Na ten czas niech czyta, kto chce z naciskiem na stałych czytelników bądź osoby, którym tego typu niedogodności zwyczajnie nie przeszkadzają. Coś w tym musi być, skoro udało mi się przeczytać wszystkie tomy, acz to bardziej seria do pożyczenia od kogoś niż kupna. A jeśli nie ma - poczekania aż ktoś ją sobie za nas załatwi.
   Słabe 5/10
 

Aktualnie trwa remont Template by Ipietoon Cute Blog Design and Waterpark Gambang Edit by Verden